Nasza strona używa plików Cookies. Dowiedz się więcej o celu ich używania i możliwości zmiany ustawień Cookies w przeglądarce.

www.axtom74.beskidy24.pl

portrait

Nawigacja

Tomasz » reportaże » Królowa Beskidu i lisek...

Data: 12 sierpnia 2009

Królowa Beskidu i lisek...

Lis na szczycie Babiej

Lis na szczycie Babiej

Dzień zapowiadał się przednio. Tym bardziej, że to właśnie pierwszy dzień urlopu, a dzieciaki na weekend u babci. Dwa dni tylko dla nas!

W planie góry - tylko jeszcze rano nie mieliśmy sprecyzowanych planów. Byłem jakoś dziwnie spokojny chociaż już byliśmy w garażu. Było po szóstej. Dopiero w aucie zdecydowaliśmy: Zawoja.

A więc Babia Góra, jutro jak pogoda pozwoli to Polica.

Do przełęczy Krowiarki dotarliśmy koło ósmej. Na parkingu oprócz gościa pobierającego opłaty było kilka samochodów ale żaden tłok. Wskoczyliśmy w górskie buty, plecaki na grzbiet i żwawo na szlak. Wymiana zdań na temat pogody z parkingowym napawała nadzieją na utrzymanie suchego podłoża na szlaku. Jeszcze tylko opłata za wstęp do Parku i w drogę.

Niebieski szlak okazał się być wyjątkowo prosty dosłownie i w przenośni.

Minęliśmy „Mokry Stawek”. O tej porze dnia w ostrym słońcu odbite promyczki w pomarszczonej tafli muszą prezentować się niezwykle. Niestety teraz o słońcu można było zapomnieć.

Nie zatrzymywaliśmy się na dłużej, choć zachęcały do tego ławeczki tuż przy stawku. Niestety aż nadto wyraźnie widać tu ślady tzw turystów. Wszystko dookoła wydeptane. Śmieci pozostawione przez tabuny przewijających się tędy wycieczek skutecznie urozmaicały monotonię zieleni panującej wokół stawu.

Z przeciwka maszerował gość, na widok którego nieco się zdziwiłem wiedząc, że schronisko na Markowych Szczawinach jest w remoncie a pora jeszcze była wczesna. Musiałby wyjść przed szóstą żeby tu się znaleźć, skądkolwiek szedł. Pozdrowienie turystyczne „dzień dobry” i idziemy dalej.

Nie specjalnie zmęczeni bo i po czym dotarliśmy do miejsca gdzie swój początek brał szlak żółty czyli Perć Akademików. W to miejsce wrócimy za kilka chwil. Najpierw do schroniska.

Przed schroniskiem było już kilkanaście osób zapewne chcących skorzystać z łaskawej pogody i „zdobyć” królową Beskidu.

Pora była w sam raz na ranną kawę więc zamówiliśmy taką w prowizorycznym barze zrobionym na czas budowy nowego schroniska usytuowanego nieopodal. Kiedy je wykończą pewnie będzie się nieźle prezentować ale póki co to wygląda na to, że jeszcze to trochę potrwa. Gdzieś czytałem, że budują je już cztery lata.

Od strony Markowej i Zawoi Górnej zaczęli napływać coraz to nowi turyści. Do naszego stolika z uwagi na brak innych wolnych, dosiadł się ojciec z kilkuletnim synkiem. Nie da się powiedzieć żeby wyjątkowo grzecznym chłopcem. Strasznie wygadany malec najbardziej dokuczył mojej mapie, która na szczęście była odporna na wszelkie płyny (na soczki jak się okazało - też).

Pojawiła się spora wycieczka chyba szkolna, z przewodnikiem. Trzeba było podjąć decyzję: albo ruszamy teraz jeszcze przed nimi, albo odczekamy z pół godziny dając im przejść przez klamry tak aby nie sterczeć w kolejce do przejścia. Małe przeliczenie czasu i jednak zostajemy. Nie wiemy jakie tempo narzuci im przewodnik, a my nie chcemy być gonieni przez „peleton” krzykliwych młodzików. Grupa podzieliła się na tych odważniejszych, którzy chcą pójść z przewodnikiem Percią i tych co pójdą przez Przełęcz Brona. W tym czasie postanowiliśmy zjeść nieco wcześniejszy obiad. Chleb do żurku nie grzeszył świeżością ale dało się go przegryźć.

Aby ruszyć dalej po posiłku odczekaliśmy jeszcze kilkanaście minut i w drogę.

Perć Akademików od samego początku bywa uciążliwa ze względu na ciągnące się podejście wybudowane z drewnianych bali i ten strumyk… jednostajny szum. No tak, stąd ta nazwa -„Szumiąca Woda”. Kiedy już nieźle się zgrzaliśmy przed nami ukazał się żleb z widocznym wyraźnie rumowiskiem kamiennym i choć to połowa czerwca, zalegającym jeszcze śniegiem. Po prawej skaliste Kościółki, a nasza trasa kręciła nieco w lewo.

Zaczęliśmy wspinać się po sporych płaskich głazach mijając piętro kosodrzewiny. W dali gdzieś wyżej słychać jeszcze głosy. To pewnie młodzież przedziera się przez skały. Dostrzegliśmy jakieś osoby, ale nie była to grupa młodzieży. To państwo, którzy wyszli tuż po nich.

Dotarliśmy do pierwszych łańcuchów. Niby nic ale jednak. Po prawej pionowe skały wysoko zawieszone nad głową, z lewej kilka metrów nic i krzewy iglaste , a pod nogami miejscami tylko kilkanaście centymetrów skały. Mokre mogą być bardzo niebezpieczne.

Chwila oddechu i tym razem łańcuch pionowo w górę. Tu można dotknąć zalegającego śniegu. Jest już brudny więc „tylko” dotknąć.

Widok za plecami robi się coraz bardziej rozległy. Dochodzimy do miejsca gdzie zaczynają się klamry. Tu spotykamy parę dorosłych ludzi. Pani wyraźnie utknęła. Ma chyba lęk przestrzeni. Jej mąż próbuje pomóc stawiać żonie nogi na kolejnej klamrze. Trzymając ją za stopy kieruje jej nogami tak, aby nie musiała spoglądać w dół. Asekuracja raczej wątpliwa. W razie błędu polecą oboje. Przydałaby się lina. Pani potrzebny był raczej spokój niż jakieś porady obcych ludzi dlatego postanowiliśmy zaczekać za występem skalnym tak, abyśmy nie wprowadzali niepotrzebnego uczucia poganiania. Na pomoc w innym rozmiarze było za późno.

Po chwili i my pokonaliśmy klamry. Teraz tylko rumowisko skalne i szczyt w zasięgu wzroku.

Na szczycie Babiej Góry tłok jak na targowisku. Zapomnij o dobrym miejscu przy wybudowanym z kamieni wiatrochronie. Znaleźliśmy miejsce do odpoczynku kilkanaście metrów poniżej.

Widok rozciągający się przed nami na południową stronę obejmował spory kawałek Słowacji od pasma Małej Fatry przez jezioro Orawskie aż po zachodnie krańce Tatr. Tych ostatnich niestety prawie nie było widać. Powietrze zawierało sporo wilgoci, przejrzystość niewielka.

Po drugiej stronie Zawoja, łatwo rozpoznawalne Widły, wyciąg na Mosorny Groń i dalej na wschód Polica – cel naszej następnej wyprawy. Na zachodzie ładnie widoczny, nie zdobyty ciągle przeze mnie szczyt Pilska, a w dali Beskid Żywiecki.

W tym podziwianiu widoków nagle przed moimi oczami tuż, tuż na tym niczym nie chronionym pustkowiu, kilkanaście metrów przede mną stanął lis… rudzielec nie bał się podejść tak blisko mimo obecności około pół setki ludzi. Pewnie nauczony przez turystów, że tu można znaleźć jakieś resztki przez nich pozostawione szukał pożywienia. Mam nadzieję, że to nie jedyna umiejętność tego zwierza, bo biada mu.

Chwyciłem za aparat starając się nie robić większych ruchów. Udało się zrobić jedną fotkę. Niestety ta pięćdziesiątka innych zachowała się jak paparazzi w zoo. Wszystkie flesze na niego i bliżej. No i uciekł na szczęście, bo pewnie gdyby był bardziej oswojony to i pod ogon by mu weszli. Musi tam przychodzić częściej, bo czytałem o nim później w jednej z relacji innych zapalonych jak my turystów.

Czas było schodzić. Czerwony szlak w kierunku Krowiarek nie należy do łatwych technicznie. Kilka razy trzeba tu skoczyć ze skały wiele korzeni i nisko porastająca kosodrzewina potrafią nieźle dać w kość. Dojście do Sokolicy z niezłym punktem widokowym na Zawoję nie stanowiło problemu. Nawet słoneczko do tej pory nieśmiałe, ładnie zaczęło rozświetlać okolicę. Można było zrobić niezłą panoramę.

Dopiero druga część zejścia robiła się z każdym metrem bardziej uciążliwa. Powoli kolana dawały o sobie znać. Robiliśmy więcej krótkich odpoczynków. Z przeciwka wciąż płynęli inni ludzie jakby nie wiedząc, ile czasu może im zająć wędrówka rozpoczęta o tej porze dnia a było już dobrych kilka godzin po południu. Im niżej schodziliśmy tym baczniej przyglądałem się niektórym z nich. O ile dżinsy to jeszcze normalka i nie jest żadnym grzechem to trampki czy inne niby sportowe obuwie z miękką gumą od spodu dobrą na biegi po asfalcie to już przesada. Brak kurtki na taki wypad czy jakiegokolwiek ekwipunku oprócz butelki z wodą to już chyba bezmózgowie. I skąd biorą się wypadki w górach?

Wrażenie zrobił nie tylko na nas jegomość przed czterdziestką sapiący jak koń wyścigowy tuż po gonitwie z butelką wody w dłoni samotnie pnący w górę w tempie co najwyżej pająka. Ciekawe kiedy zawrócił?

W końcu i my dotarliśmy do punktu poboru opłat za wstęp, gdzie zaczynaliśmy kilka godzin temu. Usiedliśmy na prowizorycznej ławeczce gdzie rozluźniliśmy wiązania butów. Właściwie po tym zejściu miałem ochotę do auta wrócić boso.

Tego wieczora wyjątkowo smakowało piwko w na tarasie jednego z lokali w centrum Zawoi.

Kiedy znaleźliśmy się w pokoju, którego notabene mieliśmy niezły widoczek nie doczekaliśmy nawet ciemności. Dziś światło niepotrzebne. Zasnęliśmy aż do rana.

Jutro znów w góry.




Wszystkie prawa zastrzeżone Beskidy24.pl © 2009

Redesign i nadzór techniczny Cyber.pl © 2009